Nusantara - 2005 "Pokazać język" - Ginter Grass

Nusantara - 2005 "Pokazać język" - Ginter Grass

1
Bogini jest czarna, nietoperze

zrywają się czarno
z drzew czarnych w blasku księżyca.
Już nie ma ach, ojej, och i: Każdy
anioł jest straszny. Nie myśli się
o zatykaniu porów.
Musi to być nadwyżka, przez inny klimat
trzymana na lodzie.
Tutaj, mówili u nas, gdzie nikt się w nic nie wdaje,
gdzie na skrajności braknie przyzwolenia,
a dopuszczalną formą kompensaty
jest wyłącznie terror,
tutaj człowiek się nie poci!
Wszystkie śluzy rozsadzone. Płynie,
skapuje na papier,
brata się z atramentem: Jestem,
spływam, ociekam
i śmiejąc się zestawiam
wypocone słowa, które cisną się,
stłoczone jak my w podmiejskich pociągach
do Ballygunge.
Der die das. W ogólnym ścisku żaden rodzajnik
nie ma racji bytu. Pot własny
liże pot cudzy. Co poręczne,
to umyka (a i dywan, pamiątka rodzinna,
usuwa się spod nóg). Pozbawieni ze sobą
kontaktu sięgamy nad głowami
w próżnię; chyba że jeden
z praktycznych uchwytów - ratunek
dla każdego - użyczy oparcia.
Cisza, tylko pomlaskują gekony,
aż tu z ulicy autobus do Kalkuty,
przeciągłe trąbienie, ruch w obu kierunkach...
A w radiu sąsiada wydziera się miłość
jak wszędzie.
Tak w każdą noc.
Ale dzisiaj coś ekstra:
księżyc w pełni.
2
Wypadli ongiś - daty nie zapisano -
z czyjejś, któż pomni, z czyjej dłoni
i oto leżą w poprzek,
pokotem wzdłuż jezdni,
cieniem okryci lub dobrze widoczni:
zwą ich chodnikowcami.
Przechodząc mijamy jednego za drugim:
żaden nie pozostawia luki.
Popatrz na tych śpiących! Wyglądają
jak umarlaki, przeważnie na brzuchu,
jak na fotografiach, tacy prawdziwi.
Zarządzić, co trzeba, i skończyć z tym spaniem!
Usunąć ich! Któż to woła: Usunąć!
i: Odsłońcie pole widzenia!
Ponieważ nikt nie ma prawa umierać na widoku,
śmierć (jako pracownica miasta)
dostaje w łapę od wszystkich partii.
Już uśmiecha się do nas statystyka: wszystko
żyje w najlepsze, krząta się, mrowi.
Ludzie zewsząd
nie ustają w pogoni. Każdy za kimś pędzi
pomnożony przez tysiąc.
Tak dużo woli z dnia na dzień;
jedynie nad ruchem ulicznym,
który staje, utyka, znowu się zrywa,
aby na powrót znieruchomieć,
zawodzą klaksony i kwilą syreny,
jak gdyby każdą chwilę trzeba było
zaskarżyć po wsze czasy.
Zgniłość poczernia, zieleń rozsadza mury
aż po wspartą na kolumnach wspaniałość
porosłych dziko kapiteli.
Pod odrapanymi stiukami - szczerby w gzymsach -
trwają kolonialne sny;
bo w porze picia herbaty - wciąż jeszcze -
opowiada się szeptem historyjki,
w których straszy
skradający się lord Wellesley.
Podniebne reklamy.
Bank Światowy gwarantuje.
Cała masa planów ratowania miasta.
A nawet góry śmieci
przy szosie wiodącej do Dum Dum,
codziennie powiększane, są kapitałem.
(À propos tej kwestii w zeszycie dziewiątym,
w czasach rewolucyjnych wypełnianym przezeń
zwięzłymi rozważaniami, Lichtenberg mówi:
„W stertach śmieci za miastem
czytać i szukać,
czego miastom brakuje,
jak czyni to lekarz
w stolcu i urynie").
A czego brakuje?
Do umierania niczego, do życia,
które - jak prawda - jest nagie, niewiele więcej
niż tylko woli.
3
Desant czarnych wron. Lśniąca czerń
na wszystkim, co cuchnie.
Dziobiaste zamieszanie naprzeciw
gromady przykucniętych w spranej bieli,
którzy na piętach wysiadują czas.
Nic ich nie rusza. Mur za ich plecami
należy do różnych partii. Wrony i przykucnięci
na krótko przed wyborami.
Kto zechce skarżyć, skoro każdy się przyznaje,
kto wołać, skoro każdy krzyk
poprzedzony jest echem, kto żywić jeszcze
nadzieję, skoro na wszystkich ścianach
wietrzeją sierp i młot?
Spakowana w tłumoki: w zagęszczeniu
leżakuje przyszłość na popękanym bruku.
Przechodź nad nimi, przeskakuj kałuże
pozostałe po ostatnich nawałnicach.
Czego szukasz?
Znaleźć cię tutaj — zgubioną gdzie indziej -
znaczyłoby przyzywać ciebie,
jako tłumok złożony między tłumokami:
tobie od tego mowę odjęło.
A jednak mamroczesz: o pożytkach
z reformy rolnej, gdyby ją tylko wprowadzono.
Dajesz sobie wmówić (jak odpuszczenie grzechów)
więcej kranów i licencji dla rikszarzy,
wmówić takie słowa
jak renowacja slumsów i mleko w proszku.
Podobno zostało dowiedzione,
że ostatnio przybyło trochę człowieczeństwa,
sprzedawanego gdzie indziej
po dumpingowych cenach
jako miłość bliźniego,
przybyło nawet wśród braminów,
przybyło zero i sześć dziesiątych procent,
tak że szacunkowo
w roku dwutysięcznym...
Cierpliwość, wartość dodatkowa
i nadwyżka ubóstwa.
Na polach ryżowych
wiecznie pochylone plecy.
Nie tylko woły
chodzą w jarzmie. Zadziwiające,
jakie ciężary człowiek.
I w nędzy jeszcze się uśmiecha;
to jest tajemnica,
mówią indolodzy.
4
Ryczące tygrysy, co kiedyś krążyły tu
licznie, teraz namalowane na klapach
platform; albo Czarna Bogini,
jak pokazuje czerwony język.
Blow horn! prosi następną (nie bez powodzenia)
kolorowy napis na ciężarówce.
Ledwie wynaleziono koło,
zaplanowano drogę,
dopiero potem ustanowiono
boga od komunikacji.
Odtąd wyboje i łamanie osi,
ale też wiara, że posuwamy się naprzód,
od świateł do świateł
wciąż naprzód.
Tutejsi strzykają przeżuwanym betelem.
Bruk cierpi na świerzb,
ma pryszcze, dostaje bąbli, pęka,
rozdrapuje wypryski, po brzegach strupieje,
wypluwa dosypany szuter, smołowe łaty,
co tam (między przerwami w dostawie prądu)
wpadnie jeszcze do głowy urzędowym łataczom.
Pęknięcia uciekają od samych siebie,
wolą zostać podmyte jako szczeliny.
To nie dziury: to kratery! Park Street,
Gandhi Nehru Tagore Road, żadna z ulic
nie jest gładka. Wyrzucają z siebie cały miszmasz,
wymiotują tym, co miało uzdrowić,
śmieją się do rozpuku
z bieżących kosztów.
W słońcu,
pośród rozpędzonych aut ślepiec.
Lament żelastwa, dedykowany głuchemu.
Przez ulicę przechodzi na czerwonym myśl,
która w ostatniej chwili
umyka cała, choć zmącona.
To, co woła tu o pomstę
i pada odtrącone,
było w zamierzeniu ofiarą
i nie znajduje uznania.
5
Po trzykroć zaszczepieni i w myślach
uodpornieni. Zaraz po przyjeździe
ratujemy się porównaniami.
To nie my jesteśmy tutaj.
To nie może być prawda.
To tylko odbija się na żołądku.
To widzieliśmy u wejścia, jak armatę
z dawnych czasów, głaskaną
przez dzieci.
Aż po kopułę
królowa wypełnia swe muzeum.
Na jednym z obrazów widać ją,
jak czyta w siodle,
podczas gdy stajenny - rodem ze Szkocji -
trzyma cugle: Victoria Memoriał, stęchła
rupieciarnia Imperium wzniesiona na cześć matrony,
która odlana z brązu rozsiada się
przed lukrowaną babą.
Całą epokę nazwano jej imieniem.
Kochała Indusów, zwłaszcza tych biednych,
informuje lord Curzon.
A co by się stało, gdyby w pojedynku
to nie Hastings swego rywala,
lecz Francis Hastingsa
postrzelił w bark?
Ze stronniczego (od Cromwella) wyroku Boga
Hastings jednak strzelił celnie
i wyciskając z Indii wszystkie soki
uczynił je klejnotem w koronie,
jak sknera wspierał też rozkwit Kalkuty,
tak że do dzisiaj dnia miasto
jest dziwolągiem światowego imperium:
szaleńczo zadurzone w swoich śmieciach.
Zaatakowana przez ospę gładkość pychy.
Czwórką koni dumnie jeździła kiedyś
buta wzdłuż Chowringhee.
Pozostały z tych lat zaplamione pleśnią
ręcznie kolorowane sztychy.
Zacieki i musze łajno! Ten klimat
zawsze był diabelski; a na cmentarzach
spoczęły roczniki piegowatych chłopaków,
nie powąchawszy prochu.
Jest tutaj również Kipling malowany olejno,
jak spoglądając dalekowzrocznie
sponad okularów
zdobywa prowincje, aby je
przyodziać w ideę: w khaki do kolan.
(A co by było, zastanawiamy się
przy herbacie, gdyby Subhas Chandra Bose,
którego widzieliśmy na zdjęciach
w cywilu u boku Hitlera
i w uniformie na trybunie
w Singapurze, będąc japońską marionetką,
wyzwolił subkontynent
i odwrócił bieg historii
na wschód od Suez...

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd.

Kiedy mijając sprzedawców betelu
schodziliśmy ze schodów, w sierści owiec na Maidanie,
to dziś park miejski, niegdyś pole ostrzału,
czarno buszowały wrony. Ktoś z bębnem
miał małpę na postronku; potrafiła
zatańczyć dla nas: coś hinduskiego i rock and rolla.
Gwałtowne ulewy zalały ulice.
Opary zalegały nad miastem.
Zdawało się nam, że widzimy Wenecję,
jak na obrazach malarzy Daniellów,
którzy w tysiąc siedemset sześćdziesiątym ósmym
z pędzlami, farbami i sztalugami
zeszli tu na ląd.
6
Śmiecie nasze. Codziennie, jeśli jakiś strajk
nie zatrzyma wszystkich kół, a także czasu,
wywrotki zwożą, co wyrzyguje miasto,
opodal szosy do lotniska (zwanej drogą VIP-ów)
zwalają na coraz wyższe sterty,
tak iż powstaje krajobraz,
który każdego dnia zmienia swój horyzont
i dla wielu dziecięcych dłoni,
śmieciowego koloru jak same dzieci,
jest karmicielem i skarbnicą.
Bo wszystko, guzik czy tubka,
zwraca uwagę, podlega s...

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

zwraca uwagę, podlega selekcji,
przechodzi na własność, ażeby nic,
ani podstawka pod colę, ani gwóźdź,
ampułka, puszka między puszkami,
skorupa spośród skorup, nie poszło na marne.
Kto zapachy nazywa smrodem!
Co wydaje woń, to my.
Nasza codzienna spuścizna; nie tylko bogaty
pozbywa się odpadków; nawet niedostatek
wyrzuca coś niecoś.
Wszystko to pomieszane i przesiane
fermentuje przy następnym monsunie
i wydziela woń: śmiecie nasze.

mirmar

mirmar 2011-11-23

Ale gdyby za tysiąc i trochę więcej lat
przystąpić do wykopalisk,
gdzie pod nanosami
po ostatnim potopie miałaby leżeć
legendarna Kalkuta,
nie znalazłoby się nic, ani tubki, ani guzika,
ani gwoździa, ani podstawki pod colę,
puszki spośród puszek i ampułki,
skorupy między skorupami.
Nie miałoby co przemówić:
same nieme śmiecie.
Jednakże obecnie
w śmieciach już zniwelowanych,
bliskich przemiany w próchnicę
pod uprawę jarzyn,
znaleźliśmy szkołę ukrytą w szopie.
Śmietniskowe dzieci siedziały cicho w kucki
nad łupkowymi tabliczkami
i ćwiczyły się w pisaniu po bengalsku.
Życie jest piękne, tak w tłumaczeniu (dla nas)
brzmiało zdanie przepisywane dla wprawy
raz za razem.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd.

Ptaki na śmietnisku. Z ptasiej perspektywy
wszystko jest możliwe, bliskie sobie.
Sępy tutejsze wiedzą za dużo
i wygadują, co dopiero jutro
będzie w gazecie: wkrótce komputer,
skonstruowany przez syna zamiatacza,
mówią sępy,
w czasie wolnym od zajęć,
pisze gazeta,
ma pokierować wywózką śmieci;
tylko smrodu nie da się...
7
Kiedy nadszedł koniec, tylko w jednym miejscu
przeżyli ci, co wprawiali się każdego dnia
w sztuce przetrwania i zadbali o to,
by ich miasto, uznane za klasyczną
umieralnię, tętniło życiem;
prospekty reklamowe polecały
zachodniobengalską metropolię
jako „piekło ruchu" i „fascynujący chaos".

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

Zatem kiedy już nigdzie nic nie było,
Kalkuta jakiś czas jeszcze się trzymała,
obchodziła swoje święta i
- bo również polityka tam się nie skończyła -
z dużą przewagą wybierała znak
już przedtem znany jako sierp i młot.

(Długo jeszcze, mimo strajku
i przerw w dostawie prądu,
dałoby się przyjemnie pożyć,
gdyby od topnienia lodów pod biegunami
korytem Hugli nie wdarły się wody potopu.)
Bardzośmy nad tą stratą ubolewały,
mówiła szczurzyca, która mi się śni.
Przecież zginęło miasto, które należało
i do nas. Ryż był akurat na pniu.
Dla wron i dla nas: odpadków pod dostatkiem.
Jak nigdzie indziej byłyśmy tam
miłe bogom i równe ludziom.
Dla nich i dla nas śmierć to było tylko
mgnienie i przejście.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

Nie będę tego spisywać dalej i dalej.
Nie, szczurzyco, nie! Juta ma znowu
zdobyć rynek. Birla niedawno
zbudował świątynię. Front Ludowy
w najbliższych wyborach. A wzdłuż
połatanych ulic ludzie posadzili drzewa,
obwieszone koszami z łyka, drzewa,
sadzonka za sadzonką,
drzewa.
Sunie na kikutach nóg, żyje.
Roi się, połykany i wypluwany
przez Howrah Station, na jedynym,
drżącym pod ciężarem wiadukcie, chce święcić
ten dzień, gwarancję następnego;
a także święta, Durga, Lakszmi, potem Kali Pujah,
dzięki którym wszystko tanieje,
pozostają przyrzeczone bogom.
Nadzieja! Miasto czeka na milionowe
kredyty i wizytę rządową
(za pancernym szkłem).
A nawet po ciemku - i bez zachęty
ze strony wentylatorów - poeci
niewzruszenie śpiewają dziesięcioma
tysiącami głosów: Tagore, Tagore...
Tutaj, szczurzyco, nie widać oznak końca;
chyba że koniec nastąpił
jeszcze przed początkiem.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

8
Okryte pożółkłą bielą, mlecznym brązem,
z krótką, wygładzoną sierścią,
przed dworcami, świątyniami, na stoku
fermentującego śmietniska
lub stojące na zawadzie slalomom riksz,
niemile widziane przez każdy - państwowy
czy prywatny - autobus; kroczące uroczyście,
jakby siła przyciągania dyktowała ten chód,
którego zasady pozwalają po drodze
uszczknąć coś z tektury, łyka, śmieci, ostatnich odpadów;
albo w zaprzęgu z ciężarem: bambus,
powiązany w pęki,
które kołysząc się wskazują za siebie;
także z pustym wozem: tylko poganiacz
lekki jak piórko.
Krowy i woły, rogata cierpliwość
i jarzmo jeszcze uświęcone. Godan,
niesamowita krowa zgorzkniałego Prem Chanda
(piszącego do bólu w urdu i hindi),
za tani pieniądz do kupienia
tylko w jatkach dla muzułmanów;
oto ona, leży, przeżuwa,
spowalnia przyspieszony bieg czasu,
sama jest czasem, a ten,
sobą brzemienny, cieli się i cieli.
Czułe w tym kraju,
gdzie ...

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd.

gdzie jest regułą lęk przed dotknięciem,
czułe są tylko języki krów i cieląt.
Ciężary, nie odsetki i odsetki od odsetek
albo czerpać wodę tylko z zatęchłej studni;
noszenie innych, uchwytnych brzemion,
ciężarów, jak gdyby bujały w powietrzu,
to ciężary noszone na głowie,
żadna myśl nie ujmie im i nie przyda wagi:
z paką obwiązaną liśćmi banana,
pod jutowym workiem, który ktoś -
nikt nie wie, kto - rozdął do granic koszmaru,
wyraźnie idzie, staje, znów idzie
człowiek: po wsze czasy naznaczony
przez wyprostowany chód.
Wielka mordęga. Za wynagrodzeniem
dźwiga się wszędzie; ale w Kalkucie
widzieliśmy tragarzy przechodzących
z ciężarem przez ucho igielne.

mirmar

mirmar 2011-11-23

Za dużo, tego jest już za dużo!
Proponuję ułatwienie,
wielokrążek rozsądku;
i oddaję walizkę, widzę, jak uniesiona,
wyprzedzając mnie, radzi sobie w tłoku,
podczas gdy moja wiedza porządkuje pojęcia;
to podział pracy, przychodzi mi na myśl
przy płaceniu.
Gdzie indziej wcale albo mniej:
tutaj pieniądz śmierdzi. Zwłaszcza papierki niższej
wartości. Trzyma się kwaskowaty zapach.
Ledwie je odliczę - taryfowe rupie –
zaraz chcę myć ręce, zaraz myć je mydłem.
A może przyszłaby z szorstkim językiem
jedna ze świętych krów.
dziedziczne obciążenie: być na samym dole,

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

Kiedy się kładą, tworzą pod bladym niebem
łagodne pasmo gór, ich najwyższy
krągły wierzchołek opada stromo ku rogom
i z wolna wzdłuż grzbietu,
są jako stado krajobrazem,
ulubionym motywem, aż ta krowa
z pierwszego planu zje, co przyniósł podmuch
wiatru: przeżuje wczorajszą gazetę,
w której ukryta (w dziale Różne) jest wiadomość,
że w Bombaju dzień w dzień
wylewa się do Morza Arabskiego
wiele, wiele tysięcy litrów mleka,
ponieważ cena za wysoka, siła nabywcza za mała,
choć potrzeby wszędzie, a na plakatach
dzieci wielkookie nie mają co pić...
Teraz krowy stoją. Teraz stado
wędruje. Krajobraz
rozchodzi się.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

9
W planie była ucieczka. Oddalamy się,
widzimy, jak burzy się ocean,
unikamy zanieczyszczonych plaż.
Na bocznych dachach wielkiej świątyni
-jest tam kuchnia dla dziesięciu tysięcy! –
gimnastykują się małpy, które są święte.
Chmury ponad nimi,
rozdzielone wieżą Dżagannathy,
przynoszą deszcz za deszczem.
A nas prześladuje odległe miasto,
zatapiane od kilku dni,
ponieważ cyklon nad Zatoką Bengalską
i wszystkie pompy - siedem czynnych z jedenastu -

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

na próżno całą dobę
i ponieważ dokładnie czterdzieści lat temu,
kiedy Kalkuta spływała krwią,
wpychano porąbane trupy
do studzienek ściekowych,
przez co ucierpiał system kanałów,
nadal nie widać pieniędzy, wciąż tylko plany,
tak że co powinno spływać,
od wczoraj wypływa.
Wyplute sławne monstra historii,
datowanej przez torsje: Job Charnock
z zięciem, bengalscy nababowie,
ten, co zwał się Siradź-ud-Daula i na dwa dni
czerwca tysiąc siedemset pięćdziesiątego szóstego
otworzył Czarną Dziurę, na tyle ciasną,
by pochłonąć wszystkich Brytyjczyków,
którzy nie uciekli za rzekę, aż z Madrasu
przybył statkiem Clive ze swymi
sipajami, aby zająć się osobiście:
zemstą, malarią, srebrem;
później bitwa pod Plassey,
tak jak została namalowana; później
(czego w muzeum się nie zobaczy)
powszechny głód, który wykończył co trzeciego...
Wszystko wypływa: Divani,
podwójna buchalteria East Indian Company,
mili Bo...

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

mili Bogu poborcy; i znowu głód,
zginęły miliony, miliony,
kiedy Japończycy (z fuhrerkiem Netaji Bose
w bagażu) wysadzali w Burmie wieś za wsią;
wreszcie cięcie: tu Wschód, tam Zachód,
mordowanie przed i po,
uchodźcy rozdymali miasto,
aż pękło (w zwolnionym tempie)
i rozpłynęło się.
Wszystko to bulgocząc wypływa ze studzienek:
głowy krągłe jak kokosowe orzechy,
f%!#$ty, w pęczki powiązane, posegregowane,
wierzące w jednego Boga, w wielu bogów,
podziurawieni wrogowie klasowi
i naksalici,
na koniec Kali, która odmierza nasz czas:
czas teraźniejszy czas ostateczny...
A tu jeszcze nadchodzi (jak w legendach)
pomoc z góry: dzisiaj przyleciał
syn wdowy, zamordowanej morderczyni,
przywiózł władzę centralną, żeby pokazać ją wszystkim,
patrzcie: w niskim locie nad zalanymi wsiami,
polami ryżowymi, przedmieściami, slumsami
i obozami sześciuset tysięcy,

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

które w szlamie, bez chat i bud,
wciąż jeszcze są wyborcami.
Kiedy zaś syn niebios musiał lądować,
w białej bawełnie gotów do pożegnania stał
surowy Basu. Zahartowały go czystki
(po Stalinie). Przeżył bojówki Indiry,
mówią, że przeżył samego siebie.
I bez uśmiechu domagał się kerozyny.
Syn wdowy odleciał, a Basu w myślach,
biegły w piśmie jak wszyscy bramini,
bez powodzenia wertował Marksa;
bo w „Kapitale" nie ma miejsca,
które by pasowało do powodzi
na krótko przed świętami bogów.
Gdy mieliśmy za sobą wzburzony ocean
i szliśmy wiaduktem z Howrah Station,
miasto dochodziło ze sobą do ładu:
ceglany tłuczeń sypany we wszystkie dziury,
kolumny haridźanów do usuwania szlamu,
gazeciarze po kolana w wodzie;
ale wszystkie gazety zapowiadały
heavy rains.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

10
Rzęsiste opady z pogrzmiewaniem w dali.
Z bliska to byłby łoskot,
jak gdyby ciężarówki z drobnicą w obu kierunkach
wpadały raz po raz na wyboje.
Skomentowana natura: Deszcz,
który nie traci wątku. Przełamane wiersze
i dwukropki, potem mowa wprost: Pogmatwane
historyjki wszystkich zgromadzonych bogów,
ich poświadczone waśnie.
Chichoczące pasterki Kriszny,
Ganeśa z trąbą słonia, którego imię
noszą butelki oleju gorczycowego,
Durga, na swoje święto zbijająca ceny.
Słowa mantry do odklepywania.
Sanskryt, język kapłanów paplanie bogów.
I tylko bębnienie przestawia się
na gwałtowną pompę.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

Ale patrząc z podmiejskiego pociągu
(dziesiąta trzydzieści) z Baruipuru
przez Mullikpur, Sonapur, Garię, Baghąjatin,
Jodabpur, Dhakurię w kierunku
Ballygunge Station na pola zalane
po obu stronach, wysepki chat z gliny, słomy
(tylko nasyp kolejowy, wszystkie perony -
schronienie dla krów - położone wyżej)
usłyszeliśmy, w tłocznym wagonie, śpiew ślepca,
jaki ślepcom przystoi, z otwartą dłonią
skręconą w bok, żeby skarga natarczywa
zwróciła, zrobiła im miejsce
poruszyła; a pieśń ślepca
raz po raz boleśnie trafiała w sedno.
Tym razem był to chłopiec,
jego mętne spojrzenie bez celu.
Jego zachrypły, stwardniały głos
odsuwał na bok, torował drogę
wśród stłoczonych ciał i stwarzał sobie przestrzeń,
tak że wyśpiewywana niedola
opuściła pociąg podmiejski (dziesiąta trzydzieści)
i runęła (było to niedaleko Sonapuru)
na zapadające się chaty,
na wezbrane wody.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

Pozostała jednak pusta skręcona w bok dłoń dziecka.
Ślepiec trafił między głuchych.
Prędko daliśmy pieniądz zawstydzeni,
bacząc, żeby nie zrobić czegoś
niewłaściwego.
(Później przy herbacie język dopuścił się
zdrady, a chłopiec wyrodził mi się
w strasznego anioła).
11
To tutaj zdąża życie
krótką czy długą drogą: złożone
na pokręconych gałęziach, przykryte
okrąglakami, zważonymi na szalach,
jakich będzie się używać (z kupiecko
pobożnej perspektywy) na Sądzie Ostatecznym..
Drewno czerwonawe, ścięte w malarycznym
Sundarbanie, jest w cenie,
nie może ważyć mniej aniżeli zwłoki.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

W różnych miejscach kremacji - wszystkie
nad uchodzącą odnogą Gangesu,
zepchnięte na brzeg Hugli - dymią stosy
na niemrawym ogniu, wciąż jeszcze wilgotne
od wody, której tyle napadało
z gwałtownością wielekroć powtarzanego
błyskawicznego porodu (i przyniosło
miastu wzmiankę w gazetach całego świata).
Kosztowne drwa jeszcze się ociągają
i trzeba je pobudzać do życia.,
pobudzać słomą ryżową, dobrym słowem.
Topione masło natłuszcza zwłoki.
Na nich kwiaty, jakimi - o jednako słodkim zapachu -
umila się wesołe okazje.
Podeszwy skręconych stóp natarte na czerwono.
Liście przesłaniają spojrzenie zmarłych.
(Wszelako owych słów, które nam się nasuwają,
gdy myślimy o nieboszczyku - odszedł, zasnął
na wieki, przeniósł się do lepszego świata -
nie ma w użyciu). Zmarli są tutaj
szczególnie martwi.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

Wyzbytych życia drewno bierze we władanie.
Tępymi zębami przegryza się ogień.
Może dusza gdzieś indziej zaczyna od nowa,
ale popioły i zwęglone szczątki
trafiają do rzeki, jak trafia wszystko:
odchody, kwiaty, chemia,
naga kruchość kąpiących się,
pot spranych prześcieradeł.
Ale dzisiaj wśród wrzawy i bębnienia
wiozą do Hugli Durgę i Lakszmi,
może kogoś jeszcze.
Święta dobiegły końca. Przez siedem dni
byli z wizytą bogowie: słomiane kukły,
którym gliniasta ziemia
(wysuszona i pomalowana)
nadaje cielesny wygląd.
Wystawieni na pokaz razem ze zwierzyną:
lwem i sową, szczurem, łabędziem, pawiem.
A u dziesięciu ramion błyszczy w dłoniach moc,
ażeby dobro nad złem i inne
niedorzeczne historyjki.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

We wszystkich slumsach: nawet najbiedniejsi z biedny
wznoszą swój ołtarz.
Patrzcie, jak wysłużeni marksiści
przepędzają z miasta
sześć tysięcy żebraków
na czas boskiego świętowania.
Modlitwy i kapłani jak gdzie indziej
mają swoją cenę. Strach rozdaje się
za darmo. Jeszcze by się pojawił gniew
i pozostał na długo.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd

12
Widziałem w pustym pomieszczeniu
tańczące trzy, nie, cztery miotły.
A może, z twardej słomy sporządzona,
tańczyła jedna tylko
wymiatając kolejne pomieszczenia
i pokazując raz za razem,
jak trwale jest wyćwiczona;
niedotykalny był już tymczasem na dworze
- sami sprzątajcie swoje brudy! -
i śmiejąc się uciekał.
Żołądek miasta wywrócony na nice.
Widziałem obalone pomniki.
Co pełza, postawione na nogi.
Widziałem czystych i czystością tchnące
panny z dobrych domów rzucone na śmietniska,
w łachmanach (i już nie rozchichotane).
Widziałem kolumny braminów -
rozpoznawalnych po czyściutkim sznurze -
czyszczących kloaki. Widziałem bohaterów
cukierkowych hinduskich filmów
przegnanych z ekranu w życie,
które im się odbijało,
które ich nauczyło
srać rzadzizną w pełnym słońcu.
Widziałem duże pieniądze
żebrzące o blaszaną monetę.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd.

Cierpliwość u kresu, głucha wściekłość,
sterty kokosowych orzechów
zmieszanych z odrąbanymi głowami,
jak wtedy, gdy hindusi i muzułmanie rozstawali się krwawo (pod jasnorzęsym okiem
ostatnich brytyjskich dobroczyńców)
i wyręczali boginię, która
siedzi w kucki czarna na kałdunie Siwy;
jej nieruchome spojrzenie,
spoczywa na tej ziemi.
Zapowiedziano Kali Pujah. Widziałem,
jak ruszyła na nas Kalkuta.
Trzy tysiące slumsów, zwykle zajętych sobą,
przycupniętych za murami lub zepchniętych
nad stęchłe wody kanałów, wykipiało,
rozlało się. Przy nowiu
miało noc i boginię po swojej strome.

mirmar

mirmar 2011-11-23

cd.

W niepoliczonych ustach widziałem
trzepoczący czerwono
lakierowany język czarnej Kali.
Słyszałem jej mlaskanie: Ja, niepoliczony
ja, ze wszystkich studzienek ściekowych
i zalanych piwnic, przez tory:
uwolniony, ostry jak sierp ja.
Pokazać język: jestem.
Występuję z brzegów.
Znoszę granice. Kładę kres.
Wówczas nas (ciebie i mnie) już nie stało,
chociaż gazeta nadal przychodziła
i opowiadała o kłopotach z paliwem,
hokejowych zwycięstwach i krainie Gurkhów,
o synu wdowy za pancernym szkłem
i wodach, które w Midnapurze
i w okręgu Hugli z wolna opadały.
(A i w Święto ku czci Czarnej Bogini
przebiegło pokojowo,
donosił „Telegraf”)
„Pokazać język” – Günter Grass

riki55

riki55 2011-11-23

troche duszo do czytania, ale znam pana Grassa i jego Kziaski
serdecznie pozdrawiam was

piatal

piatal 2012-01-14

wykopałeś?

dodaj komentarz

kolejne >