...
Myślę sobie tylko o jednym z ostatnich pięciu lat prezydentury: staliśmy się społeczeństwem chamów. Oplutych i opluwających, po przyspieszonym kursie schamiania. Zohydzamy sobie świat, pozwalamy niszczyć, wykluczać, piętnować najbliższe nam osoby, naszych przyjaciół, znajomych, wreszcie - nas samych. To nie do uwierzenia, ale weszliśmy w ten rynsztok, uznając człowieka za polityczną kategorię, wleczoną na partyjnych agorach przez tępaków. I wszyscy jesteśmy temu winni. Ze strachu, nieczułości, ignorancji.
Gdy oglądam w telewizji prezydenta mojego kraju, widzę w nim nasze wspólnotowe słabości. Kompleks niższości kamuflowany butą, "swojskość" na granicy obciachu, zapalczywość podszytą bezradnością, obracanie głupot w zbiorową mądrość. Gdy widzę premiera mojego kraju, który rozdaje na lewo i prawo promesy, zastanawiam się, czy naprawdę można nas kupić, czy to jedyna forma skutecznego "dialogu" i argumentów? I najważniejsze: gdy widzę starszą kobietę, ojca kilkorga dzieci w moim kraju, jak klękając całują z wdzięczności ręce polityków, zaczyna ogarniać mnie wstyd. Nie za tę kobietę, nie za tego ojca. Wstydzę się za siebie, za nas, że pozwoliliśmy, aby populizm stał się narodową religią.