arturro 2008-06-12
Mam działkę za miastem. A na niej niewielki domek letni. Kiedyś zaprosiłem na weekend kolegów na brydża. Nie przewidziałem, że Władek przywiezie ze sobą psa, myśliwskiego.
To było o tyle niefortunne, że mój sąsiad zza żywopłotu hodował króliczka i kochał go tak, że królikowi wszystko było wolno. Kicał więc wolno po całej działce sąsiada a czasem i mojej.
Co było robić, uwiązaliśmy psa do nogi od stołu. Najpierw graliśmy, trochę popijając, potem raczej kładliśmy większy nacisk na to drugie. Kiedy gra przestała nam iść, poszliśmy grzecznie spać. Ja jako gospodarz schodziłem z rozkołysanego mostka kapitańskiego jako ostatni. Kiedy naciągałem kołderkę, spośród wirującego roju myśli wylazła jedna: „A co z psem?” Wyskoczyłem z pościeli, otworzyłem drzwi i w świetle księżyca ujrzałem na werandce psa z króliczkiem w pysku. Walka musiała być okrutna, bo królik był cały wymazany błotem. Ugięły się pode mną nogi, ale cóż było robić. Pies, przyzwyczajony do aportowania, z dumą oddał mi swoją zdobycz, a ja w pijackim widzie zaniosłem króliczka do łazienki, umyłem go, uczesałem, przesadziłem żywopłot i umieściłem króliczka w klatce.
Z ciężkim sercem poszedłem spać, załatwienie sprawy zostawiając do jutra. Ale nie dane mi było długo spać. Ledwie zaświtało, ktoś załomotał w moje drzwi. Wstałem i usiłując dzielnie trzymać pion, otworzyłem. Sąsiad. Minę miał nietęgą.
- Słuchaj Jarek, dzwoń po pogotowie psychiatryczne, bo ze mną jest źle.
- ???
- Wiesz, że miałem króliczka. Wyobraź sobie, że wczoraj zdechł. Pochowałem go pod płotem. A dziś wstaję rano i patrzę, a on siedzi w klatce.