Święty z czaszką w ręce
Zawichost to piękne miasteczko z niezwykle barwną przeszłością. Czasy jednak nie oszczędziły tego zakątka ziemi, wiele zawichojskich budowli rozsypało się w gruzy, trudno nawet sobie wyobrazić jak wyglądały, nie ocalały bowiem także rysunki czy szkice dawnych murów i bram. Któż może wiedzieć, jak prezentował się okazały niegdyś zamek? Jego resztki zalały wiślane fale, czasem tylko jeszcze ten czy ów flisak uderzy wiosłem o przedwiekową budowlę. Zamek w Zawichoście, jak odnotowano w niezwykle cennym dla narodowej kultury Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego (tom XIV), powstrzymał w roku 1376 najazd oddziałów litewskich dowodzonych przez Kiejstuta i Lubarta. W tymże Słowniku jest wzmianka, iż Michał z Czyżowa, kasztelan sandomierski, "gospodaruje na zamku i w mieście dla własnej korzyści. Rozbiera on w roku 1412 mury klasztoru i kościoła (po klaryskach) i z tej cegły wznosi sobie zamek w nieodległym Czyżowie. Król Wł. Jagiełło dowiedziawszy się o tym kazał go uwięzić i odbudować rozebrane mury". W Dziejach polskich Długosza, dziele - jeśli można tak rzec - o jeszcze większym ciężarze gatunkowym niż wspomniany Słownik, wymieniony jest kasztelan sandomierski Jan z Czyżowa. Był mężem stanu, cenionym politykiem w czasach panowania Władysława Jagiełły. Nie można mieć chyba wątpliwości, iż opisywany w Dziejach i Słowniku kasztelan to jedna i ta sama osoba.
W ludowej legendzie przetrwało imię Michała, kasztelana ciężko pokutującego za rabunek budulca za świętych miejsc Zawichosta. Zamek wzniesiono, lecz budowniczy długo się nim nie nacieszył, niebawem zmarł i pochowany został w podziemiach czyżowskiego kościółka. Nie upłynęło wiele dni, a modlących się w tamtejszej świątyni poczęły zdumiewać wypadki budzące strach i grozę. W kościele dawały się słyszeć jęki, szlochu, zawodzenia. Proboszcz i parafianie nie ustawali w modłach. Dzień i noc zanoszono modlitwy do Miłosiernego Serca Jezusowego, i do wszystkich świętych pańskich, opiekunów tamtejszej świątyni, o zmiłowanie się nad cierpiącym. I stało się! Pokutująca dusza przemówiła!
Zdarzyło się, że kiedy ksiądz kolejna godzinę wypełniał żarliwymi litaniami, z ołtarza spadły wszystkie świece. Spadały jedna pod drugiej i łamały się niczym drzazgi.
- W imię Boże, co robisz i czego chcesz?! - miał zawołać pleban.
- Nie jestem godzien tu leżeć - usłyszał w odpowiedzi
Słowa dobiegały z grobowca. Nie miano wątpliwości, iż usłyszano mocny, dobrze wszystkim znany, głos kasztelana. Jeszcze tamtego dnia ksiądz polecił przenieść zwłoki na cmentarz, lecz ziemia nie przyjęła trumny. Wyrzuciła ja z niepojęta i zdumiewająca dla ludzi siłą. Zdecydowano więc ja utopić. Obciążona kamieniami ciśnięta w wiślany nurt pod Zawichostem. Jednakże i woda uchyliła się od zapewnienia spoczynku kasztelanowi. Fale wyniosły trumnę na piaszczysty, zawichojski brzeg.
Szedł więc żałobny kondukt prowadzony przez księdza i rodzinę nieszczęśnika w poszukiwaniu miejsca wiecznego spoczynku. I nie znajdowano kawałka życzliwej ziemi czy też przychylnej wody. I stała się rzecz nieoczekiwana. Nadleciały wtedy wielkie stada kruków, rozdziobały ciało i rozwlekły kości.
Legenda o Czyżowskim przetrwała do naszych czasów. Zapisał ją i opublikował w zawichojskich "Wieściach Gminnych" w roku 1996 Tadeusz Malara, były burmistrz Zawichostu, regionalista i miłośnik ziemi nadwiślańskiej. Tenże numer "Wieści" otrzymałem od Genowefy Podlaskiej, emerytowanej nauczycielki czyżowskiej szkoły i kolekcjonerki regionalnych osobliwości, w domu sołtysa podzawichojskiej wsi Dąbie, Andrzeja Stępnia. W lipcowy wieczór deszcz bębnił w eternitowe dachy wioskowych chałup i napięte na sosnowych bakach folie, pod którymi tamtego lata wolno dojrzewały pomidory. Rozmawialiśmy, że do legendy opublikowanej przez burmistrza można dołączyć jeszcze parę epizodów i kolejną puentę. Kości kasztelana zostały rozwleczone po nadwiślańskich polach i lakach - ale jak głoszą ludowi filozofowie - czaszka dziwnym trafem ocalała. Lokalnym filozofom i ludowym gawędziarzom nie brakowało przykładów, że w minionych wiekach i latach wielokrotnie się na nią natykano. Ot, orał ktoś ziemie, a pod lemieszem nagle zapiszczała kość. Oracz zatrzymywał konie, czubkiem buta poruszył ziemie raz, drugi i trzeci, a wtedy ukazywały się oczodoły, zbrązowiała żuchwa...
Znalazcę przeszywał pewnie jakiś dreszcz, jednego metafizyczny - drugiego grozy, ale dla jednego i drugiego na cmentarz był jednakowy kawał drogi, wie zagrzebywali te ludzkie szczątki gdzieś na granicy czy pobliskim ugorze. Jednakże deszcze, słoty i roztopy robiły swoje. Czaszka pojawiała się znowu na tym czy innym polu. Na początku lat siedemdziesiątych przez nadwiślańskie pola Trójcy, Piotrowic, Linowa prowadzono nowy odcinek drogi Zawichost - Annopol. I znów błysnęła w słońcu wyrzucona przez koparkę czy jakiś ciężki spychacz. Nie było mowy, iż mogła to być inna. To były ciągle te same szczątki potępieńca. Nie brakowało ani jednego zęba, a wielkie cztery kły, mocno pożółkłe, przydawały kościom satanicznego wyrazu. Śmiech takiego osobnika musiał przeszywać grozą. Nikt w tamtej okolicy nie miał najmniejszych wątpliwości, iż pojawiająca się nieustannie czaszka była szczątkami butnego kasztelana Czyżowskiego. Jeden z robotników cisnął ja o brzozowego lasku porastającego niewielki parów. Podeszczowa woda poniosła niebawem niechciane kości - niczym piłkę - środkiem wsi Piotrowice.
- Po tę czaszkę przyjdzie kiedyś święty - mawiali starzy i mądrzy ludzie. - Sam święty Franciszek.
Wypowiadali te słowa ze spokojem i pewnością z jaka ogłasza się, że po zimie będzie wiosna, dzień po nocy.
Dlaczegóż miałby przyjść święty? - dziwił się ten czy inny niedowiarek.
Tego - rzecz jasna - nie wiedzieli nawet najmądrzejsi, ale często słyszało się odpowiedź: "-święci mają już ku temu powody, by zawitać tam, gdzie ich najmniej oczekują, ale nie pominą miejsc, w które zawitać powinni".
W końcu lat dziewięćdziesiątych XX stulecia trwał w Zawichoście remont wczesnogotyckiego kościoła św. Jana Chrzciciela. Ta, ogromna i piękna, trzynastowieczna świątynia kryje wiele tajemnic, odkrywane bywają stopniowo, cieszą więc kolejne pokolenia archeologów i historyków sztuki. W trakcie ostatniego remontu dachu zdjęto z jednego z filarów niewidoczna dotąd - dla ludzkiego oka - rzeźbę świętego Franciszka wielkości okazałego mężczyzny. Przed wiekami umieszczono ją na wysokim filarze, lecz materiał mocujący uległ skruszeniu, rzeźba mogła runąć, należało więc poszuka dla niej innego miejsca. Nie szukano długo. Postawiono na niziutkim postumencie przy wejściu do kościoła, obsadzono kwiatami. Każdy na własne oczy może zobaczyć, że święty Franciszek trzyma w ręku ... czaszkę! Nie żyją już ci, którzy opowiadali, że po czaszkę Czyżowskiego przyjdzie święty Franciszek i dopiero wtedy grzesznik spocznie w pokoju. Nie brakuje jednak pamiętających stare opowieści i wielu słuchaczy ludowych filozofów jest głęboko przekonanych, że święty Franciszek zszedł z wysokości po szczątki kasztelana.
dodane na fotoforum: