...

...

Szary, gęsty dym, spowijał martwe ulice miasta. Nie, nie… to już nie było miasto. Albowiem pewien człowiek, zapragnął być kimś więcej niż Bogiem. Człowiek. Człowiek morderca. Nadczłowiek. I wreszcie czarne cmentarzysko. Oparte na popiołach i gruzach starych kamienic, na ludzkich zwłokach, których odór brutalnie wypełnia powietrze. I ja. Z makabrycznie wyniszczonym zdrowiem i ciałem. Włosy rozmierzwione, a w nich, gdzieniegdzie popiół. Oczy szkliste, zmęczone, tępo spoglądające w nieokreśloną przestrzeń. Moja biała koszula, szkaradnie zdobiona teraz krwią, łzami, potem… moje chude, długie ręce, niosące najcenniejszy dla mnie skarb. Skarb.. już stracony. Ona ma takie piękne, długie warkocze. Całe spopielone.. ale to nie ważne. Ma taką piękną twarzyczkę, niestety już bardzo bladą i zimną. Jej policzki już nigdy nie spłyną dla mnie rumieńcem, choćbym nie wiem jak bardzo tego chciał. Jej wargi, nadal jeszcze pełne.. ale sine. Pomimo to.. nadal urocze, kuszące. Moja kochana. Moja maleńka. Wcześniej błękitna sukienka, obszyta koronką… teraz już tylko podarte skrawki, obmoczonego krwią materiału, okalające jej kruche ciało. Okaleczona dotkliwie.. chyba jeszcze nie wierzę, iż to właśnie Ją niosę na rękach.. Płaczę. Krzyczę.. daremnie wołam o pomoc. Mój rozdzierający serce krzyk, w odpowiedzi… otrzymuje jedynie rozpaczliwe echo. Klękam z nią na środku ulicy, która jeszcze miejscami stoi w płomieniach i najdelikatniej jak potrafię kładę jej ciało na zimnym betonie. Już nic ją nie boli.. nie martwi. Śpi spokojnie, a ja słyszę, jak kolejne bomby równają z ziemią ostatnie kamienice. Niech i mnie z nią zrównają. Bo sens mojego istnienia, leży właśnie tu. Przede mną. Nie oddycha. Nie żyje. Klęcząc ujmuję ją w ramiona i rozedrganymi ustami, składam na tych słodkich wargach ostatni pocałunek. Ostatni rozpaczliwy pocałunek. Wciąż płaczę. Wojna.. dobiega końca.