Niedziela była bardzo udana. Bardzo.
Skoro świt, ok. 8, mimo zalegającego burego światła za oknem, udało nam się dotrzeć do lasu, gdzie z nową nadzieją szukaliśmy łosi. Śnieg, który spadł poprzedniego dnia, czaił się tylko w zagłębieniach terenu i sprawił, że wszędzie widziałam białe łosiowe "pończochy". Po ok. godzinie oczy bolały od wgapiania się w poszycie leśne, a pochmurne niebo nie zachęcało do eksploracji.
Łosi nie znaleźliśmy, co nawet mnie nie zdziwiło i zdegustowani wracaliśmy do domu. W niewielkiej śródpolnej kępie drzew i krzaków dostrzegłam jakiś ruch. Wszędzie walały się pocięte przez pilarzy gałęzie, a wśród nich ... no właśnie tyle udało mi się dojrzeć, ale to i tak sukces po tygodniach posuchy :-)