Tak się stęskniłam za słońcem, więc gdy tylko zapowiedziano popołudniowe przejaśnienia na burym ostatnio niebie, pozwoliłam się przekonać rodzinie, że warto poszukać kadrów z żubrami w zachodzącym słońcu. Łatwo powiedzieć. Wydawałoby się, że żubr nie szpilka i stado liczące kilkadziesiąt sztuk będzie widoczne z daleka.
Już nie raz przekonałam się o naiwności takiego myślenia. One potrafią schować się w szczerym polu, no prawie w szczerym. Wystarczy jeden pagórek, dolinka, lasek i szukaj wiatru ... no właśnie.
Tym razem jednak dość łatwo namierzyliśmy te kudłacze na sporym zagonie oziminy.
Powtarzając za wieszczem: "Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło. Mniej silnie, ale szerzej niż za dnia świeciło". Trzeba tylko zająć odpowiednią pozycję. Wydawałoby się nic prostszego - krótki marsz obok stada i już.
Pierwszy krok po rozmiękłym polu uświadomił, że nie będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Przy drugim mój kalosz utkwił po kostki w błocie. Dalej było jeszcze gorzej. Nogi grzęzły, żubry zbliżały się, a słońce pędziło ku ciemnemu horyzontowi jak wystrzelona kula.
Po kilkunastu minutach rozpaczliwych wysiłków by utrzymać pion, nie usiąść z rozmachem w mokrą breję, sfotografować zwierzęta w najlepszym świetle i nie stracić sprzętu w tym błocie ( o honorze nie wspomnę), dałam za wygraną i z trudem wygrzebałam się z mlaszczącej mazi. Za sobą słyszałam resztę ekipy, zmagającą się z podstępnym terenem. A może to były żubry?