Niedziela, późne przedpołudnie, Celsjusz oszalał, w cieniu pokazuje 34, a w nasłonecznionym terenie mózg przechodzi w stan wrzenia. Może by tak kupić sobie jakieś zimne piwko?
Ale żeby tego dokonać to trzeba niestety wyjść ze względnie jeszcze chłodnego mieszkania.
Jak trza to trza. Zakładam jakieś klapki na nogi, aparat na ramię (obowiązkowo jak zwykle), zaciskam zęby i wio do sklepu. Wychodzę z domu, rozglądam się wkoło... i nic ciekawego się nie dzieje. Nawet wróble zwykle hasające po podwórzu gdzieś pochowały się po kątach w cieniu. Nie ma co fotografować. Na dalszą wyprawę w taki upał nie mam ani siły ani odwagi, to strzelam do wszystkiego, co w oko wpadnie, czymś ostatecznie trzeba ten garnek karmić.
Niech to będą nawet byle podwórzowe widoki, chociaż wstyd mi jest, ale vis maior, trudno się mówi!