A JA SIĘ CIESZĘ BYLE CZYM…
Za szczenięcych lat można się było cieszyć z dobrej oceny, z nowej pary butów, albo z tego, że jakieś marzenie się spełniło… Marzeń się miało tyle, że nawet nie o wszystkich się dobrze pamiętało, więc jak się spełniło jedno na dziesięć, to powód do radości też był…
Później już było trochę inaczej - marzenia jakieś takie bardziej konkretne się zrobiły, myślenie też bardziej racjonalne niż życzeniowe - i z tą radością bywało różnie….
No pewnie - jakby nie patrzeć, metrykalnie już się zaliczam do tej części ludzkości, która jest w wieku tak zwanym słusznym, więc właściwie powody do radości nabrały gęstości o wiele bardziej gęstej i ciężaru bardzo konkretnego: jak jest zdrowie, nic nie boli, jest co do garnka włożyć i czym rachunki zapłacić, to się można cieszyć…
Ja przeciwko takiemu ograniczającemu podejściu do sprawy żarliwie protestuję - i już dość dawno temu postanowiłam cieszyć się byle czym…
Może to i nikogo nie obchodzi, ale jak widzę napisane, to się bardziej utwierdzam (no - chyba, że na płocie ktoś napisze „dupa”… no, wiecie…)
Jeszcze raz więc piszę: a ja się cieszę byle czym!