Zimą, gdy...
Cień nocy zaczął się zsuwać ze zboczy pod naporem
poszerzającego się pasma różu, złota i bieli.
Lekki śnieg prószył z nieba , w podmuchach wiatru płatki
wirowały i tańczyły, niczym zwinne baletnice.
W oddali majaczyły zamglone góry porośnięte sosnami,
świerkami i jodłami, które pozapadały w sen,
wycofując się w głąb zamarzniętych skorup.
Ciągle słychać było ogłuszający
szum płynącego wartko potoku. Niebo zrobiło się blade,
a słońce zaczęło przybierać postać świetlistej, zamglonej kuli ,
wiszącej nisko po wschodniej stronie horyzontu.
Około południa, promienie słońca zamigotały
na olśniewająco białych skałach .
Na stok przysypany dziewiczym, białym
puchem, patrzenie na to piękno graniczyło z euforią.
Po krótkim dniu, szybko zaczęło się ściemniać .
Niebo, zawisło ciemną oponą nad ziemią,
skąd zaczęły spływać
od czasu do czasu śnieżne płatki, i osiadały nie topniejąc
na wszystkim co było w zasięgu wzroku.